czwartek, 29 listopada 2012

Kolejne lato – śmierć w Warzywodzie




Pomidor. Niechcąco kaleczę go polakierowanym na zielono, długim paznokciem. Zadałam ranę, która płacze szczerymi łzami spływając na dębowy blat kredensu. Ta śmierć zadana piką matadora pachnie, błyszczy i odbija się w bladych, niemych, fajansowych widzach zgromadzonych wokół. Śledź i sardynka leżące wygodnie na wiekach pojemników do marynat zezują szkliwionymi oczami na ofiarę mojej nieuwagi. Pomidor się wykrwawia powoli, dąb lśni, naczynia czerwienieją w poblasku. Powietrze tężeje od aromatu. Śmierć.

Jest pięknie, wonno, cicho. Cienie winorośli rosnącej za oknem tańczą nad śmiercią lekko. Same przeglądając się w lustrze swojego przeznaczenia. Winorośl podryguje z gracją w gorącym, letnim powietrzu, puchnie setkami gron młodych owoców. Spieszy się w bezwstydnej orgii obfitości przed jesiennymi dreszczami. Pnie się, wije, zadusza wszystko na swojej drodze. Futryna i rama drewnianego, dubeltowego okna z 1903 roku już nie są białe. Są zielone od tego szaleńczego korowodu pędów, liści, niedojrzałych kiści. Okno w południowym słońcu pozieleniałe od szaleństwa winorośli nagrzewa się, wypacza, umiera powolutku. Na nic nie przydadzą się jego lane szybki skąpane w zielonym blasku niczym w absyncie. Sczeźnie, brutalnie wyrwane po stu latach ze swojego miejsca. Patrzę jeden z ostatnich razów przez te szybki. Przez szybki jak przez łzy. Obraz podwórza i sąsiednich domów rozmywa się, zniekształca, drga. Czy to szkło okienne odlane wiek temu w hucie płacze czy ja sama? 


Zamyślenie i drgający obraz, ciszę przerywa Pan Kot wskakując na dębowy blat kredensu. Po jego srebrzystoszarym futrze skaczą cienie przefiltrowane przez lane szybki. Oczy Pana Kota w zielonym blasku są jeszcze zieleńsze. Ociera się o kamionkowy gar z małosolnymi ogórkami. Mruczy głośno. Z kocią gracją lekko dotyka pluszową łapą o liliowych poduszkach dogorywającego pomidora. Wzdryga nią lekko strząsając krople soku. Odwraca się mrużąc po dwakroć zielone oczy i zakotwicza przy fajansowej misce z Kraju Saary Bierze kilka kawałeczków jedzenia z naczynia wyglądającego jak połówka arbuza, głośno chrupie i łypie zielonymi ślepiami.



Biorę do ręki ścierę. Grubą, puchatą ze Skandynawii. W kolorze oliwkowym. Pogrzeb pomidora. Ląduje w koszu na śmieci. A ja, jego zabójca i grabarz w jednym, zacieram ślady. Niestarannie odsączam pomidorowe łzy z blatu i ciskam zakrwawiony ręcznik na parapet.

Pan Kot mruży znowu ślepia, pociera z lubością łapą wibrysy, ociera się teraz łbem o słój wiśni zasypanych cukrem. Jeszcze chwila ciszy, skupienia, oglądania teatru kolorów. Koniec ciszy. Koniec kociego mruczando, gracji, lekkości, ulotności chwili. Na arenę wkracza Pan Pies. Obudziło go i wyrwało z łóżka kilka niepozornych dźwięków. Kot, śmietnik, ściera. Stoi przy mnie kolos o spojrzeniu idioty i mędrca za razem. Pan Kot pierzcha, Pan Pies za nim do ogrodu.


Kawa. Niedospana noc, kilka piw, koszmary, myśli, których nie da się okiełznać. Kawa. Odmierzam wodę z kranu, która płynie ołowianymi rurami z XIX w. Wlewam do ekspresu. 6 kopiastych łyżek mielonej kawy z puszki z wiatrakiem ląduje w zasobniku. Winorośl puchnie, Pan Kot siedzi na płocie, Pan Pies waruje na tarasie. Ekspres syczy i oddaje kropla po kropli coś, co postawi mnie na nogi. Ołów, kofeina, fluor odkłada się. Za chwilę wniknie w krwioobieg. Siadam przy biurku z kubkiem trucizny z ręku. Nie zapalam papierosa. Nigdy nie palę rano. Poczta z ebay, z Allegro, z jakiś banków. Gadu już na baczność. Kawa jest czarna, błyszcząca, wydaje się jakby aromat płynął jak dym z papierosa. Pan Pies przynosi skrwawiony ręcznik i kładzie mi go pod pachą na klawiaturze. Wyganiam. Na kolanach ląduje Pan Kot. Zrzucam Go, kawa płynie po zielonych paznokciach. Klnę. Zwierzaki wychodzą karnie do sypialni, żeby zaraz znowu pierzchnąć nazad do ogrodu. Przyjaciele, znajomi i nieznajomi bombardują informacjami, pytaniami i szynką. Odcedzam wartości. Odpisuję, tam gdzie odpisać trzeba. Stukam powoli listy w językach, których nigdy się dobrze nie nauczyłam. Potrzeba matką wynalazku. Resztę kasuję. Okienka przyjaciół migają na pasku. 

Pan Pies szczeka głośno. Wychodzę na taras, patrzę na podwórze, ogród. Homeostaza. Z północnego zachodu, ze Wzgórz nadciąga ciemność. Wisi pod sufitem dzielnicy i powolutku, bezgłośnie tłumi złote blaski rynien, dachówek, cegieł. Skrytobójca nadchodzący znad Zielonej Oliwy. Nic już nie tańczy. Głucha, gęsta cisza. Winogrona śpią. Zasłoniły oczy argusowych kiści wielkimi dłońmi liści. Wiszą bezwładnie w mroku. 

Odwracam się na pięcie, na chwiejącym się, skrzypiącym progu tarasu. Wracam do olbrzymiego, orzechowego, secesyjnego biurka. Odcedzeni. Ludzie.



Jestem tu. W Nowym Porcie, w Gdańsku. W kamienicy zbudowanej w 1903 roku, z pięknej, ciemnoczerwonej cegły. W domu na parterze, w którym mieszkał pilot morski - Herr Schneider. Wychodzę z domu. Nigdy nie myślę "z mieszkania", zawsze z "domu". "Mieszkanie" nieodmiennie kojarzy mi się z pudełkiem w bloku, z czymś, co próbując uczłowieczyć i tak zostaje namiastką. Mijam wewnętrzne, przeszklone drzwi, zaglądam do skrzynki na listy. Schodzę po stopniach, otwieram zniszczone drzwi kamienicy.

Jestem na ulicy. Na jednej z trzech osi wschód-zachód tej dzielnicy. Patrzę na kasztanowce posadzone tutaj wiek temu, na fasady domów i kamienic. Wciągam w płuca powietrze przesiąknięte siarką.

 Gdańsk Nowy Port 2008 r.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

piękne. z fajnych czasów sprzed FB.
brakuje ich.
zieleni teraz już też.

wiesz jak zrobić żeby czuć
:)

fritzek pisze...

I z czasów kiedy miałam dom...

Anonimowy pisze...

próbuj jeszcze...

czyżby nie było cię już pod flagą?


Anonimowy pisze...

po pierwsze, rozwody są zdrowe
po drugie, nie przywiązuj się zbytnio do przymiotników. bez nich będzie lżej.
też ;)
pozdrawiam ;)