Pomidor. Niechcąco
kaleczę go polakierowanym na zielono, długim paznokciem. Zadałam ranę, która
płacze szczerymi łzami spływając na dębowy blat kredensu. Ta śmierć zadana piką
matadora pachnie, błyszczy i odbija się w bladych, niemych, fajansowych widzach
zgromadzonych wokół. Śledź i sardynka leżące wygodnie na wiekach pojemników do
marynat zezują szkliwionymi oczami na ofiarę mojej nieuwagi. Pomidor się
wykrwawia powoli, dąb lśni, naczynia czerwienieją w poblasku. Powietrze tężeje
od aromatu. Śmierć.
Jest pięknie, wonno,
cicho. Cienie winorośli rosnącej za oknem tańczą nad śmiercią lekko. Same
przeglądając się w lustrze swojego przeznaczenia. Winorośl podryguje z gracją w
gorącym, letnim powietrzu, puchnie setkami gron młodych owoców. Spieszy się w
bezwstydnej orgii obfitości przed jesiennymi dreszczami. Pnie się, wije,
zadusza wszystko na swojej drodze. Futryna i rama drewnianego, dubeltowego okna
z 1903 roku już nie są białe. Są zielone od tego szaleńczego korowodu pędów,
liści, niedojrzałych kiści. Okno w południowym słońcu pozieleniałe od
szaleństwa winorośli nagrzewa się, wypacza, umiera powolutku. Na nic nie
przydadzą się jego lane szybki skąpane w zielonym blasku niczym w absyncie.
Sczeźnie, brutalnie wyrwane po stu latach ze swojego miejsca. Patrzę jeden z
ostatnich razów przez te szybki. Przez szybki jak przez łzy. Obraz podwórza i
sąsiednich domów rozmywa się, zniekształca, drga. Czy to szkło okienne odlane
wiek temu w hucie płacze czy ja sama?
Zamyślenie i drgający
obraz, ciszę przerywa Pan Kot wskakując na dębowy blat kredensu. Po jego
srebrzystoszarym futrze skaczą cienie przefiltrowane przez lane szybki. Oczy
Pana Kota w zielonym blasku są jeszcze zieleńsze. Ociera się o kamionkowy gar z
małosolnymi ogórkami. Mruczy głośno. Z kocią gracją lekko dotyka pluszową łapą
o liliowych poduszkach dogorywającego pomidora. Wzdryga nią lekko strząsając
krople soku. Odwraca się mrużąc po dwakroć zielone oczy i zakotwicza przy
fajansowej misce z Kraju Saary Bierze kilka kawałeczków jedzenia z naczynia
wyglądającego jak połówka arbuza, głośno chrupie i łypie zielonymi ślepiami.
Biorę do ręki ścierę.
Grubą, puchatą ze Skandynawii. W kolorze oliwkowym. Pogrzeb pomidora. Ląduje w
koszu na śmieci. A ja, jego zabójca i grabarz w jednym, zacieram ślady.
Niestarannie odsączam pomidorowe łzy z blatu i ciskam zakrwawiony ręcznik na
parapet.
Pan Kot mruży znowu
ślepia, pociera z lubością łapą wibrysy, ociera się teraz łbem o słój wiśni
zasypanych cukrem. Jeszcze chwila ciszy, skupienia, oglądania teatru kolorów.
Koniec ciszy. Koniec kociego mruczando, gracji, lekkości, ulotności chwili. Na
arenę wkracza Pan Pies. Obudziło go i wyrwało z łóżka kilka niepozornych
dźwięków. Kot, śmietnik, ściera. Stoi przy mnie kolos o spojrzeniu idioty i
mędrca za razem. Pan Kot pierzcha, Pan Pies za nim do ogrodu.
Kawa. Niedospana noc,
kilka piw, koszmary, myśli, których nie da się okiełznać. Kawa. Odmierzam wodę
z kranu, która płynie ołowianymi rurami z XIX w. Wlewam do ekspresu. 6
kopiastych łyżek mielonej kawy z puszki z wiatrakiem ląduje w zasobniku.
Winorośl puchnie, Pan Kot siedzi na płocie, Pan Pies waruje na tarasie. Ekspres
syczy i oddaje kropla po kropli coś, co postawi mnie na nogi. Ołów, kofeina,
fluor odkłada się. Za chwilę wniknie w krwioobieg. Siadam przy biurku z kubkiem
trucizny z ręku. Nie zapalam papierosa. Nigdy nie palę rano. Poczta z ebay, z
Allegro, z jakiś banków. Gadu już na baczność. Kawa jest czarna, błyszcząca,
wydaje się jakby aromat płynął jak dym z papierosa. Pan Pies przynosi
skrwawiony ręcznik i kładzie mi go pod pachą na klawiaturze. Wyganiam. Na
kolanach ląduje Pan Kot. Zrzucam Go, kawa płynie po zielonych paznokciach.
Klnę. Zwierzaki wychodzą karnie do sypialni, żeby zaraz znowu pierzchnąć nazad
do ogrodu. Przyjaciele, znajomi i nieznajomi bombardują informacjami, pytaniami
i szynką. Odcedzam wartości. Odpisuję, tam gdzie odpisać trzeba. Stukam powoli
listy w językach, których nigdy się dobrze nie nauczyłam. Potrzeba matką
wynalazku. Resztę kasuję. Okienka przyjaciół migają na pasku.
Pan Pies szczeka głośno. Wychodzę na taras, patrzę
na podwórze, ogród. Homeostaza. Z północnego zachodu, ze Wzgórz nadciąga
ciemność. Wisi pod sufitem dzielnicy i powolutku, bezgłośnie tłumi złote blaski
rynien, dachówek, cegieł. Skrytobójca nadchodzący znad Zielonej Oliwy. Nic
już nie tańczy. Głucha, gęsta cisza. Winogrona śpią. Zasłoniły oczy argusowych
kiści wielkimi dłońmi liści. Wiszą bezwładnie w mroku.
Odwracam się na
pięcie, na chwiejącym się, skrzypiącym progu tarasu. Wracam do olbrzymiego,
orzechowego, secesyjnego biurka. Odcedzeni. Ludzie.
Jestem tu. W Nowym
Porcie, w Gdańsku. W kamienicy zbudowanej w 1903 roku, z pięknej,
ciemnoczerwonej cegły. W domu na parterze, w którym mieszkał pilot morski -
Herr Schneider. Wychodzę z domu. Nigdy nie myślę "z mieszkania",
zawsze z "domu". "Mieszkanie" nieodmiennie kojarzy mi się z
pudełkiem w bloku, z czymś, co próbując uczłowieczyć i tak zostaje namiastką.
Mijam wewnętrzne, przeszklone drzwi, zaglądam do skrzynki na listy. Schodzę po
stopniach, otwieram zniszczone drzwi kamienicy.
Jestem na ulicy. Na
jednej z trzech osi wschód-zachód tej dzielnicy. Patrzę na kasztanowce
posadzone tutaj wiek temu, na fasady domów i kamienic. Wciągam w płuca
powietrze przesiąknięte siarką.